0

Twój koszyk

Brak produktów w koszyku.

Polowanie na zorzę

24 listopada, 2025Tromsø

Szansa na wyjazd za koło podbiegunowe, do Tromsø, nadarzyła się dość niespodziewanie. To nie był (przynajmniej w moim przypadku) ambitny plan, który latami nabierał kształtu. Proste pytanie od znajomego: „Jest okazja. Ja jadę, a Ty?”. Trochę się wahałem jednak zdołał mnie przekonać.

Zebrało się nas 11 osób. Wylot mieliśmy z Gdańska 16 października nad ranem. Po wylądowaniu odebraliśmy auta z wypożyczali i ruszyliśmy „na miasto”, bo domek, w którym mieliśmy się zakwaterować, był jeszcze niegotowy. Norwegia już „na dzień dobry” jakby próbowała z nas drwić witając wiatrem i deszczem. Do Tromsø lecieliśmy z cichą nadzieją, że może jednak pogoda nie będzie dla nas tak okrutna, jak sugerowały wszystkie prognozy. Według nich miało padać przez cały tydzień, bez większych szans na przejaśnienia. A wracając – szybka wizyta w pobliskim markecie – by przetrwać pierwszy dzień, zanim opracujemy jakąś szerszą strategię. Kawiarnia, by podładować baterie po nieprzespanej nocy w podróży. Następnie udaliśmy się do bistro, które polecił nam właściciel domku. Dojechaliśmy tam „w ratach”: najpierw grupką 4-osobową, by po 20 minutach dołączyła reszta. Obsługa lokalu już przy wejściu poinformowała nas, że niestety mają zajęte wszystkie miejsca. Jednak informacja, iż jesteśmy w grupie blisko 3x większej, dość szybko pomogła w „uruchomieniu” dodatkowej przestrzeni na chwilowo zamkniętym poddaszu. I tam doszło do zbrodni: jeśli wierzysz w św. Mikołaja, przeskocz do kolejnego akapitu. W menu dostarczonym przez obsługę widniała pozycja, co do której wszyscy byli wyjątkowo zgodni – MUSZĘ TEGO SPRÓBOWAĆ! Kelnerka śmiała się wpisując w swoim notatniku „11x gulasz z renifera” (tak kochane dzieci, w tym roku św. Mikołaj może mieć problem z dostarczeniem Wam prezentów).

Gulasz z renifera

Nasyceni wyruszyliśmy w drogę do naszego centrum dowodzenia.
Po godzinie jazdy od Tromsø dojechaliśmy do celu – miejscowości Tromvik. Urokliwej wsi otoczonej górami (i wodą), liczącej w okolicach 150 mieszkańców (według info z 2015 roku). Następnie rozpakowywanie, zakwaterowanie i oczekiwanie na wieczór oraz zmrok.

Już przed godziną 21 ktoś dostrzegł delikatne, zielonkawe zabarwienie w prześwitach między chmurami. Każdy w euforii złapał swój aparat i szybko starał się uwiecznić tę namiastkę świateł północy – wszak możliwe, że to będzie jedyna „zorza” jaką będzie nam dane tutaj oglądać. I nagle…

To co zaczęło się dziać na niebie przerosło nasze oczekiwania. Choć jak sądzę, dla „tubylców” nie było się czym zachwycać. Ale dla nas to był prawdziwy spektakl. Ekscytacja, podniecenie i czysto dziecięca radość na widok zielonych wstęg tańczących nad głowami… To nie była zorza, jaką obserwujemy przy odrobinie szczęścia w Polsce – gdzieś w oddali, nisko nad horyzontem, z ledwie widocznymi filarami. To była zorza jaką znamy z filmów i cudnych zdjęć z dalekiej północy – jasna, wyraźna, zielona i dynamiczna. Widowisko trwało około dwóch godzin zanim straciło na intensywności. Koniec wrażeń, czas spać.

Kolejny dzień upłynął już trochę spokojniej, zapoznawaliśmy się z okolicą, zrobiliśmy większe zakupy, popstrykaliśmy trochę zdjęć krajobrazowych. A zorza? Tym razem całkowicie o nas zapomniała.

Norwegia, dzień trzeci:

Ponownie upłynął na zdjęciach, tym razem jednak stopień trudności nieco wzrósł – przemokły mi buty. W zasadzie chyba łatwiej powiedzieć komu nie przemokły. „Farelki” w domku chodziły na najwyższych obrotach, każdy miał coś do wysuszenia a bezpieczniki w instalacji elektrycznej wysyłały nam wyraźne sygnały, że chyba trochę przesadziliśmy. No dobra, a co z zorzą? Może i była, ale chmury też…

Statywy z aparatami stały wszędzie, głównie w kuchni.

Czwarty dzień pobytu – półmetek za mną.

Zdjęcia, zdjęcia i jeszcze raz zdjęcia (a czasem przerwa na posiłek). Znów przyszło nam szwędać się po fiordach – dzień był dość ponury, mglisty i deszczowo-śnieżny. Ale to absolutnie w niczym nie przeszkadzało. Zdjęcia wykonane w takich warunkach doskonale oddawały klimat jaki nam towarzyszył. Jedynym „kamyczkiem w bucie” była konieczność częstego sprawdzania obiektywu, czy przypadkiem nie jest zachlapany. Nie ma nic gorszego niż zdjęcie, z którym wiążesz duże nadzieje, a które po powrocie do domu ujawnia krople wody zgromadzone na soczewce. Fota do śmieci!

Tego dnia odwiedziliśmy też lokalną kawiarnię, bistro, restaurację? Sam nie wiem jak to nazwać. Lokal gastronomiczny, który otwiera się tylko w soboty i niedziele. W pozostałe dni jest zamknięty. Jak na punkt w centrum wsi, w środku było zaskakująco dużo klientów. Do tego my dorzuciliśmy swoje 11 sztuk. Okazało się to dość kłopotliwe dla obsługi, chyba nieco się pogubili, gdyż w całym tym zgiełku zapomnieli o jednym naszym zamówieniu. Mimo wszystko, z własnej perspektywy uważam, że smak podawanych posiłków jest w stanie wynagrodzić te chwilowe perturbacje.

Wieczorem ponownie ruszyliśmy swoją małą, 3-osobową grupką w teren (reszta kontrolowała sytuację na miejscu, w domku). I to była bardzo dobra decyzja. Mimo, że ostro sypało.

Jeśli miałbym komuś coś poradzić – będąc w Norwegii, we fiordach (tak to powinno być napisane?) nie zwracajcie uwagi na aktualną pogodę. Jeśli w danym momencie zacina śnieg, za 15 minut na niebie, w całkiem sporych lukach między chmurami, może tańczyć zorza. Serio. Jechaliśmy na naszą, z góry upatrzoną pozycję w ostrym śniegu. Chwila w aucie i sygnał – dzieje się! Szczerze mówiąc, tej nocy nie wiedziałem w którą stronę skierować aparat. Zorza była wszędzie. Piękna, soczysta, zielona, wijąca serpentynami w każdym kierunku. Gdy z jednej strony gasła, za chwilę pokazywała się za plecami. Dosłownie trzeba było mieć oczy dookoła głowy. Wzajemnie alarmowaliśmy się hasłami „Patrz tam, co się dzieje!!”.

Po nocy pełnej ekscytacji, w okolicach 4.30 nad ranem postanowiliśmy wracać już do domku. Przyświecało nam jedno, solidne postanowienie, ale takie naprawdę SOLIDNE: nigdzie się już nie zatrzymywać. To postanowienie było tak samo pewne w swej niezmienności jak tamtejsza pogoda. Skręcając z głównej drogi, w stronę naszego domku, w odległości dosłownie 100 metrów, któryś z moich towarzyszy zauważył na niebie pięknego Oriona. Błyszczał nisko nad dachem naszej kwatery głównej. To co? Może ostatnia fota „na dobranoc”? Czemu nie?!

Orion, tuż nad domkiem. Niestety tutaj nieco zakryty chmurami.

Dzień piąty, przedostatni.

Nie wyspałem się. 3 godziny to dla mnie zdecydowanie za mało. Jednak na ten dzień mieliśmy zaplanowane zwiedzanie centrum Tromsø. Niestety pogoda bardzo mocno zniechęcała. Śnieg, deszcz i chlapa – to nie są wymarzone warunki do spaceru. Mimo wszystko podjęliśmy to wyzwanie. Odwiedziliśmy lokalne sklepiki z pamiątkami zaopatrując się w suweniry dla najbliższych. Asortyment dość zbliżony, choć ceny mogą się różnić – warto przejść po sklepikach by na końcu zdecydować co i gdzie kupić.

Dla chętnych – futro z renifera w przystępnej cenie.

Następnie powrót do domku, kolacja i kolejny wyjazd. Mój organizm błagał o sen. Umówiliśmy się, że fotografujemy maksymalnie do północy. Ale już się przekonaliście jak to jest z naszymi postanowieniami. Trochę się nam przedłużyło – tylko o godzinkę. Zorza zgasła, my wróciliśmy. Sen! O niczym innym nie marzyłem, zwłaszcza, że kolejny dzień to pakowanie i nocna podróż powrotna. Padłem jak zabity w okolicach drugiej. Nie obudziło mnie nawet duże poruszenie w domku o 4 nad ranem, kiedy to zorza uderzyła z największą jak dotąd intensywnością. A ja smacznie spałem.

Powrót.

O nocnym zamieszaniu dowiedziałem się rano. Ekipa wymieniała między sobą uwagi na temat minionych wydarzeń a ja tylko słuchałem będąc na siebie wściekłym, że nie dałem rady…
Trudno, nie ma co płakać nad rozlaną zorzą. Śniadanie, pakowanie, sprzątanie kwadratu, wyjazd. W drodze do Tromsø, zupełnym przypadkiem trafiliśmy na niewielką polanę z reniferami. W ogóle się nie bały. Chodziliśmy wokół nich z aparatami niczym paparazzi wkoło J.Lo. Jak sądzę błysk fleszy nie był im obcy. Ostatni przystanek – lotnisko. Ku naszemu zaskoczeniu i tutaj dopadły nas atrakcje. Obsługa przez głośniki ogłosiła alarm przeciwpożarowy, zarządzając przy okazji ewakuację terminala. Nie wiem czy ewakuowano wszystkich, jednak terminal z pewnością musieli opuścić wszyscy z części ogólnodostępnej. Po 20 minutach wpuszczono nas ponownie. Prawdopodobnie fałszywy alarm.

Na sam koniec, z taśmy na lotnisku w Gdańsku odebrałem uszkodzony bagaż…
Jakie wnioski? Chcę tam wrócić! Czuję ogromny niedosyt. Norweskie fiordy mają to do siebie, że można je fotografować bez końca. Inna pora dnia, inne światło. A i sama zorza się nie nudzi. Zdecydowanie polecam każdemu!

Przy okazji:

Będę wdzięczny, jeśli uznasz, że moja twórczość fotograficzna warta jest postawienia symbolicznej kawy 🙂 Zebrane środki wykorzystam na nowy sprzęt czy bilet na kolejną wyprawę.
https://buycoffee.to/patryksiuta

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

|

Newsletter

Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco - otrzymuj informacje o nowych wpisach, produktach, promocjach i wyjątkowych okazjach!
Zgarnij 10% rabatu na kolejne zakupy.