Polowanie na zorzę
24 listopada, 2025
Szansa na wyjazd za koło podbiegunowe, do Tromsø, nadarzyła się dość niespodziewanie. To nie był (przynajmniej w moim przypadku) ambitny plan, który latami nabierał kształtu. Proste pytanie od znajomego: „Jest okazja. Ja jadę, a Ty?”. Trochę się wahałem jednak zdołał mnie przekonać.
Zebrało się nas 11 osób. Wylot mieliśmy z Gdańska 16 października nad ranem. Po wylądowaniu odebraliśmy auta z wypożyczali i ruszyliśmy „na miasto”, bo domek, w którym mieliśmy się zakwaterować, był jeszcze niegotowy. Norwegia już „na dzień dobry” jakby próbowała z nas drwić witając wiatrem i deszczem. Do Tromsø lecieliśmy z cichą nadzieją, że może jednak pogoda nie będzie dla nas tak okrutna, jak sugerowały wszystkie prognozy. Według nich miało padać przez cały tydzień, bez większych szans na przejaśnienia. A wracając – szybka wizyta w pobliskim markecie – by przetrwać pierwszy dzień, zanim opracujemy jakąś szerszą strategię. Kawiarnia, by podładować baterie po nieprzespanej nocy w podróży. Następnie udaliśmy się do bistro, które polecił nam właściciel domku. Dojechaliśmy tam „w ratach”: najpierw grupką 4-osobową, by po 20 minutach dołączyła reszta. Obsługa lokalu już przy wejściu poinformowała nas, że niestety mają zajęte wszystkie miejsca. Jednak informacja, iż jesteśmy w grupie blisko 3x większej, dość szybko pomogła w „uruchomieniu” dodatkowej przestrzeni na chwilowo zamkniętym poddaszu. I tam doszło do zbrodni: jeśli wierzysz w św. Mikołaja, przeskocz do kolejnego akapitu. W menu dostarczonym przez obsługę widniała pozycja, co do której wszyscy byli wyjątkowo zgodni – MUSZĘ TEGO SPRÓBOWAĆ! Kelnerka śmiała się wpisując w swoim notatniku „11x gulasz z renifera” (tak kochane dzieci, w tym roku św. Mikołaj może mieć problem z dostarczeniem Wam prezentów).

Nasyceni wyruszyliśmy w drogę do naszego centrum dowodzenia.
Po godzinie jazdy od Tromsø dojechaliśmy do celu – miejscowości Tromvik. Urokliwej wsi otoczonej górami (i wodą), liczącej w okolicach 150 mieszkańców (według info z 2015 roku). Następnie rozpakowywanie, zakwaterowanie i oczekiwanie na wieczór oraz zmrok.
Już przed godziną 21 ktoś dostrzegł delikatne, zielonkawe zabarwienie w prześwitach między chmurami. Każdy w euforii złapał swój aparat i szybko starał się uwiecznić tę namiastkę świateł północy – wszak możliwe, że to będzie jedyna „zorza” jaką będzie nam dane tutaj oglądać. I nagle…

To co zaczęło się dziać na niebie przerosło nasze oczekiwania. Choć jak sądzę, dla „tubylców” nie było się czym zachwycać. Ale dla nas to był prawdziwy spektakl. Ekscytacja, podniecenie i czysto dziecięca radość na widok zielonych wstęg tańczących nad głowami… To nie była zorza, jaką obserwujemy przy odrobinie szczęścia w Polsce – gdzieś w oddali, nisko nad horyzontem, z ledwie widocznymi filarami. To była zorza jaką znamy z filmów i cudnych zdjęć z dalekiej północy – jasna, wyraźna, zielona i dynamiczna. Widowisko trwało około dwóch godzin zanim straciło na intensywności. Koniec wrażeń, czas spać.
Kolejny dzień upłynął już trochę spokojniej, zapoznawaliśmy się z okolicą, zrobiliśmy większe zakupy, popstrykaliśmy trochę zdjęć krajobrazowych. A zorza? Tym razem całkowicie o nas zapomniała.
Norwegia, dzień trzeci:
Ponownie upłynął na zdjęciach, tym razem jednak stopień trudności nieco wzrósł – przemokły mi buty. W zasadzie chyba łatwiej powiedzieć komu nie przemokły. „Farelki” w domku chodziły na najwyższych obrotach, każdy miał coś do wysuszenia a bezpieczniki w instalacji elektrycznej wysyłały nam wyraźne sygnały, że chyba trochę przesadziliśmy. No dobra, a co z zorzą? Może i była, ale chmury też…

Czwarty dzień pobytu – półmetek za mną.
Zdjęcia, zdjęcia i jeszcze raz zdjęcia (a czasem przerwa na posiłek). Znów przyszło nam szwędać się po fiordach – dzień był dość ponury, mglisty i deszczowo-śnieżny. Ale to absolutnie w niczym nie przeszkadzało. Zdjęcia wykonane w takich warunkach doskonale oddawały klimat jaki nam towarzyszył. Jedynym „kamyczkiem w bucie” była konieczność częstego sprawdzania obiektywu, czy przypadkiem nie jest zachlapany. Nie ma nic gorszego niż zdjęcie, z którym wiążesz duże nadzieje, a które po powrocie do domu ujawnia krople wody zgromadzone na soczewce. Fota do śmieci!
Tego dnia odwiedziliśmy też lokalną kawiarnię, bistro, restaurację? Sam nie wiem jak to nazwać. Lokal gastronomiczny, który otwiera się tylko w soboty i niedziele. W pozostałe dni jest zamknięty. Jak na punkt w centrum wsi, w środku było zaskakująco dużo klientów. Do tego my dorzuciliśmy swoje 11 sztuk. Okazało się to dość kłopotliwe dla obsługi, chyba nieco się pogubili, gdyż w całym tym zgiełku zapomnieli o jednym naszym zamówieniu. Mimo wszystko, z własnej perspektywy uważam, że smak podawanych posiłków jest w stanie wynagrodzić te chwilowe perturbacje.
Wieczorem ponownie ruszyliśmy swoją małą, 3-osobową grupką w teren (reszta kontrolowała sytuację na miejscu, w domku). I to była bardzo dobra decyzja. Mimo, że ostro sypało.
Jeśli miałbym komuś coś poradzić – będąc w Norwegii, we fiordach (tak to powinno być napisane?) nie zwracajcie uwagi na aktualną pogodę. Jeśli w danym momencie zacina śnieg, za 15 minut na niebie, w całkiem sporych lukach między chmurami, może tańczyć zorza. Serio. Jechaliśmy na naszą, z góry upatrzoną pozycję w ostrym śniegu. Chwila w aucie i sygnał – dzieje się! Szczerze mówiąc, tej nocy nie wiedziałem w którą stronę skierować aparat. Zorza była wszędzie. Piękna, soczysta, zielona, wijąca serpentynami w każdym kierunku. Gdy z jednej strony gasła, za chwilę pokazywała się za plecami. Dosłownie trzeba było mieć oczy dookoła głowy. Wzajemnie alarmowaliśmy się hasłami „Patrz tam, co się dzieje!!”.
Po nocy pełnej ekscytacji, w okolicach 4.30 nad ranem postanowiliśmy wracać już do domku. Przyświecało nam jedno, solidne postanowienie, ale takie naprawdę SOLIDNE: nigdzie się już nie zatrzymywać. To postanowienie było tak samo pewne w swej niezmienności jak tamtejsza pogoda. Skręcając z głównej drogi, w stronę naszego domku, w odległości dosłownie 100 metrów, któryś z moich towarzyszy zauważył na niebie pięknego Oriona. Błyszczał nisko nad dachem naszej kwatery głównej. To co? Może ostatnia fota „na dobranoc”? Czemu nie?!

Dzień piąty, przedostatni.
Nie wyspałem się. 3 godziny to dla mnie zdecydowanie za mało. Jednak na ten dzień mieliśmy zaplanowane zwiedzanie centrum Tromsø. Niestety pogoda bardzo mocno zniechęcała. Śnieg, deszcz i chlapa – to nie są wymarzone warunki do spaceru. Mimo wszystko podjęliśmy to wyzwanie. Odwiedziliśmy lokalne sklepiki z pamiątkami zaopatrując się w suweniry dla najbliższych. Asortyment dość zbliżony, choć ceny mogą się różnić – warto przejść po sklepikach by na końcu zdecydować co i gdzie kupić.

Następnie powrót do domku, kolacja i kolejny wyjazd. Mój organizm błagał o sen. Umówiliśmy się, że fotografujemy maksymalnie do północy. Ale już się przekonaliście jak to jest z naszymi postanowieniami. Trochę się nam przedłużyło – tylko o godzinkę. Zorza zgasła, my wróciliśmy. Sen! O niczym innym nie marzyłem, zwłaszcza, że kolejny dzień to pakowanie i nocna podróż powrotna. Padłem jak zabity w okolicach drugiej. Nie obudziło mnie nawet duże poruszenie w domku o 4 nad ranem, kiedy to zorza uderzyła z największą jak dotąd intensywnością. A ja smacznie spałem.
Powrót.
O nocnym zamieszaniu dowiedziałem się rano. Ekipa wymieniała między sobą uwagi na temat minionych wydarzeń a ja tylko słuchałem będąc na siebie wściekłym, że nie dałem rady…
Trudno, nie ma co płakać nad rozlaną zorzą. Śniadanie, pakowanie, sprzątanie kwadratu, wyjazd. W drodze do Tromsø, zupełnym przypadkiem trafiliśmy na niewielką polanę z reniferami. W ogóle się nie bały. Chodziliśmy wokół nich z aparatami niczym paparazzi wkoło J.Lo. Jak sądzę błysk fleszy nie był im obcy. Ostatni przystanek – lotnisko. Ku naszemu zaskoczeniu i tutaj dopadły nas atrakcje. Obsługa przez głośniki ogłosiła alarm przeciwpożarowy, zarządzając przy okazji ewakuację terminala. Nie wiem czy ewakuowano wszystkich, jednak terminal z pewnością musieli opuścić wszyscy z części ogólnodostępnej. Po 20 minutach wpuszczono nas ponownie. Prawdopodobnie fałszywy alarm.

Na sam koniec, z taśmy na lotnisku w Gdańsku odebrałem uszkodzony bagaż…
Jakie wnioski? Chcę tam wrócić! Czuję ogromny niedosyt. Norweskie fiordy mają to do siebie, że można je fotografować bez końca. Inna pora dnia, inne światło. A i sama zorza się nie nudzi. Zdecydowanie polecam każdemu!
Przy okazji:
Będę wdzięczny, jeśli uznasz, że moja twórczość fotograficzna warta jest postawienia symbolicznej kawy 🙂 Zebrane środki wykorzystam na nowy sprzęt czy bilet na kolejną wyprawę.
https://buycoffee.to/patryksiuta



























Polowanie na zorzę
24 listopada, 2025
Kilka miesięcy temu, w sierpniu, pierwszy raz w życiu zobaczyłem na własne oczy zorzę polarną.
Odpowiedni wpis o tym publikowałem kilka tygodni temu. Nie spodziewałem się wówczas, że na kolejne nie mniej spektakularne widowisko nie przyjdzie mi długo czekać.
Na początku października media tematyczne obiegła wiadomość o bardzo silnym wyrzucie materii ze Słońca. Gdy wiatr słoneczny dotarł do Ziemi wszelkie wskaźniki oszalały. Był tylko jeden mały problem – w Polsce dzień się dopiero zaczynał, a do wieczora sytuacja mogła się znacząco pogorszyć. Co więcej, większość kraju spowijały chmury.

Siedziałem zatem w domu z zazdrością czytając relacje podekscytowanych obserwatorów z mniej zachmurzonych części kraju. Aż trafiłem na wpis znajomej z mojego miasta. Udało jej się pomiędzy chmurami „coś” złapać. Bez większych nadziei złapałem zatem aparat i statyw, wsiadłem w auto i ruszyłem na przedmieścia.
To był TEN moment.
10 minut po tym jak się rozstawiłem na polu u jakiegoś rolnika, chmury przerzedziły się, a niebo przybrało czerwoną barwę. W odróżnieniu od zorzy sierpniowej, tutaj kolor był doskonale widoczny. Mój aparat rejestrował obraz z dużo większą intensywnością:

W tym momencie wiedziałem już, że jeśli nie spieprzyłem ostrości, to będzie jedno z moich najlepszych zdjęć.
Zrobiłem jeszcze kilka innych ujęć, jednak zorza zaczęła słabnąć, choć parametry https://www.spaceweatherlive.com/ pokazywały, że to niekoniecznie koniec przedstawienia.
Mimo wszystko nie udało mi się już później uchwycić tak intensywnego koloru, do tego chmury znowu przykryły okolicę niczym pierzynka. Złożyłem więc statyw i ruszyłem do domu nie mogąc doczekać się kolejnego dnia i obróbki materiału. No i mam:

Jestem mega zadowolony z powyższego zdjęcia. Nie sądziłem, że w Polsce uda mi się zrobić zdjęcie zorzy z tak intensywnymi kolorami. Fotografia zdetronizowała zdjęcie, które zrobiłem jakieś 10 lat temu w Szkocji a które zdobiło w postaci wydruku ścianę w mojej sypialni.

Kilka detali technicznych:
- Czas naświetlania: 8 sekund
- Przesłona: f/2.8
- ISO: 400
- Aparat: Canon 6D mk II
- Obiektyw: Irix 15mm
- Dodatkowo statyw i wężyk spustowy
- Obróbka w Photoshopie
A teraz nieco reklamy:
Jeśli spodobała Ci się ta fotografia, możesz ją nabyć w postaci wydruku w moim sklepiku 🙂
Będzie mi niezmiernie miło, gdyż dzięki sprzedaży swoich prac jestem w stanie częściowo finansować swoje hobby.
Październikowa Zorza polarna
11 listopada, 2024
Galaktyka odległa od nas o 23 mln lat świetlnych, posiadająca w centrum masywną czarną dziurę o masie około 40 mln Słońc.
Łączna ekspozycja zdjęcia 3h i 10m. 38 klatek po 5 minut każda + klatki kalibracyjne.
Teleskop Sky Watcher 150/750 + montaż HEQ 5 Pro + Canon 6d MK II.
Messier 106
22 sierpnia, 2023
Co prawda strona wymaga jeszcze dużo pracy, ale jednak z czasem przybywa materiałów do publikacji.
Tym razem dotarłem ze znajomym do Leosi, niewielkiej wsi w Kujawsko-Pomorskim. Głównym celem był piękny wiadukt wznoszący się nad doliną. Niestety mrok i gęste zarośla uniemożliwiły złapanie go w kadrze zgodnie z zamierzeniami – trzeba było improwizować.

Jedno ze zdjęć powstało z mostu.

Noc była idealna, ciepło, bezwietrznie i bezchmurnie. Po wykonaniu zdjęć spod mostu stwierdziliśmy, że trochę szkoda, by już wracać. Dlatego przy okazji tego wypadu powstało kilka dodatkowych, nieplanowanych zdjęć:

Kiełbaski z grilla wraz z piwem 0% i słoikiem ogórków kiszonych smakowały wybornie 😉


Zapraszam do zakupu wydrukowanego zdjęcia z tego astrowypadu w jednym z dwóch formatów: A2 lub A3.
Leosia nocą…
29 sierpnia, 2022
Od wielu miesięcy, chyba nawet kilkunastu, chodził mi po głowie projekt Księżyca HDR. O co dokładnie chodzi? O takie zdjęcie, na którym odbiorca zobaczy rzeczywiście kulę zamiast płaskiego obrazu. W tym celu konieczne było rozjaśnienie ciemnej, zwykle niewidocznej podczas pierwszej kwadry części księżyca, ale nie za mocno. Tak by nadal wyglądało to naturalnie.
Widziałem wiele świetnych zdjęć tego typu, ale też i dużo porażek, które dalekie były od efektu, na którym mi zależało. Czy mi się udało? Oceńcie sami:

By uzyskać założony efekt zrobiłem ponad 800 zdjęć:
- ~400 klatek podczas I kwadry
- ~400 klatek podczas pełni
- 1 prześwietlona klatka z poświatą
- 1 klatka gwiazd (w tym wypadku zupełnie innej części nieba)



Przyznacie, że powyższe klatki nie wyglądają zachęcająco prawda? To pojedyncze zdjęcia, a składając ze sobą 800 takich zdjęć udało się uzyskać o niebo lepsze efekty. Jak wyglądał cały proces? Spróbuję to opisać:
Najważniejsze było zdobycie materiału – bez niego nie byłoby dalszych etapów 😉 . Wszystkie zdjęcia wykonywałem moim starym, poczciwym Nikonem d3300 podpiętym do pożyczonego teleskopu Sky Watcher Startravel 102/500, całość posadzona na montażu paralaktycznym Sky Watcher EQ 3-2 z napędem w jednej osi.
- Zdjęcia I kwadry: ISO 100, 1/200 s.
- Zdjęcia pełni: ISO 100, 1/500 s.
- Poświata: ISO 100, 2,5 s.
Następnie zdjęcia I kwadry oraz pełni przetworzyłem w programach PIPP (strona programu) oraz Autostakkert (strona programu). Było to konieczne aby wyrównać księżyc w kadrze, wybrać najlepsze klatki (jakość obrazu waha się w zależności od wielu okoliczności) a na końcu je zestackować, czyli połączyć 400 klatek w jedno porządne zdjęcie I kwadry i 400 kolejnych w porządne zdjęcie pełni.
OK, mamy dwie najważniejsze foty, teraz czas na obróbkę w Photoshopie. Było tu trochę zabawy – myślę, że nie byłbym w stanie dzisiaj odtworzyć całego procesu ;P Tak czy siak, w PSie nałożyłem zdjęcie I kwadry na zdjęcie pełni odpowiednio przyciemniając zdjęcie całego srebrnego globu tak, by sprawiał wrażenie zacienionego. Do tego doszło maskowanie, wyostrzanie, zabawy z kontrastem, kolorami balansem bieli etc. Mając już głównego modela dołożyłem pod spód zdjęcie poświaty oraz gwiazd.
To tak w dużym skrócie. Efekt już widzieliście.
Jeśli macie jakieś pytania, możecie je zostawić w komentarzach – chętnie odpowiem.
Księżyc HDR
22 maja, 2022
Dzisiaj wpis nieco inny niż zwykle, trochę komercyjny. Ale do rzeczy…
Jakiś czas temu miałem okazję wypróbować produkt szerzej znany jako fotoksiążka. W sumie trochę ciekawych zdjęć już mi się uzbierało, więc dlaczego by nie? Pobrałem odpowiedni program komputerowy, uruchomiłem i zacząłem pracę.
Program

Aplikacja udostępniona przez producenta jest dość intuicyjna, jednak nie wiem na ile poradziłby sobie z nią „przeciętny” użytkownik. Ja na co dzień pracuję z programami graficznymi, więc interfejs aplikacji nie był dla mnie zaskoczeniem. Natomiast ogrom dostępnych funkcji może z początku przerazić osoby, które z grafiką i tego typu programami nie miały wcześniej nic wspólnego. Krótko mówiąc – trzeba się przyzwyczaić. Pierwsza, druga, trzecia strona, to ten etap, gdy uczymy się poruszania po programie. Dalej pójdzie z płatka.
Zaraz po uruchomieniu aplikacji mamy możliwość wybrania produktu, który nas interesuje. Do wyboru zatem otrzymujemy:
- Odbitki
- Fotoksiążka
- Fotoobrazy
- Kartki
- Plakat / Fineart
- Kalendarz
- Fotoprezenty
- Produkty biznesowe
- Zestaw przykładowy i druk testowy
Ja naturalnie wybrałem fotoksiążkę, następnie uszczegóławiamy nasz wybór. Opcji jest naprawdę dużo! Błysk, mat, watowanie lub jego brak, sztywna/miękka okładka, orientacja pionowa lub pozioma itp. Radzę się dobrze zastanowić 😉 Niektóre z tych opcji wpływają na cenę.
Projekt okładki przygotowałem sobie w Photoshopie, ale dalsza praca z opisywaną aplikacją uzmysłowiła mi, że równie dobrze ten sam efekt osiągnąłbym bez użycia PSa.
No dobrze. Wybrałem sobie zdjęcia, z grubsza rozplanowałem co, na której stronie ma się znaleźć, pododawałem opisy i… to chyba wszystko! Przejrzałem jeszcze raz cały projekt by się upewnić że chcę aby właśnie tak wyglądała moja nowiutka fotoksiążka, po czym zatwierdziłem całość, wybrałem metodę płatności oraz dane wysyłki i wysłałem zamówienie!
Stworzenie projektu zajęło mi jeden wieczór. Jednak nic nie stoi na przeszkodzie, by projekt zapisać i wrócić do niego w późniejszym czasie, by go np. dokończyć lub poprawić.
Po wysłaniu zamówienia rozpocząłem nerwowe oczekiwanie na kuriera. Ten zjawił się całkiem szybko, biorąc pod uwagę fakt, że paczuszka szła do mnie z Niemiec! (Tutaj muszę wspomnieć, iż firma, w której zamawiałem książkę ma kilka drukarni rozsianych w różnych lokalizacjach, więc czas oczekiwania może być różny)
Paczuszka!



Mam ją… W swoich rękach… Zapakowaną doskonale, nic nie miało prawa się uszkodzić podczas transportu. A fotoksiążką?? Hmmm…



W pierwszych chwilach zaparło mi dech, a oczy wypełniły się zachwytem. Serio. Oczekiwałem produktu robionego po kosztach (z reguły tak bywa), ale tutaj taka zagrywka nie miała miejsca. Miła w dotyku matowa okładka (która mi kojarzy się z popularnym wykończeniem wizytówek – SoftSkin. Ci którzy pracują w poligrafii wiedzą o co mi chodzi 😉 ). Natomiast środek? Grube, błyszczące karty, zdjęcia pełne koloru. Najśmieszniejsze jest to, że dopiero na wydruku dostrzegłem pewne niedoróbki w obróbce moich zdjęć, których nie widziałem wcześniej na ekranie komputera. Naprawdę… MEGA! Bardzo dobra jakoś, staranne wykończenie. Nie mam się do czego doczepić.
No może jedynie do tej literówki, którą popełniłem w opisie jednego ze zdjęć 😉 Ale to moja wina. Producentowi fotoksiążki nic do tego 😉




Reasumując.
Moja fotoksiążka była warta 200zł, format A4, orientacja pozioma, okładka sztywna matowa, bez watowania (do niedawna jeszcze nie wiedziałem co to jest :P). 26 kart z nadrukiem o jakości foto.
Jeśli ktoś chciałby taką fotoksiążkę zamawiać sobie co miesiąc, to kwota jest spora. Ale jeśli traktujemy ją jako prezent lub upominek, to naprawdę jest ona warta tej ceny.
Z czystym sumieniem mogę polecić!!
Zainteresowanych odsyłam do strony firmy, która przygotowała mi powyższą fotoksiążkę: http://www.saal-digital.pl/
Fotoksiążka – warto?
22 marca, 2022
Od ostatniego wpisu na temat slidera minął ponad rok. Zazwyczaj bywa tak, że hobby spada na ostatnie miejsce na liście priorytetów. Nie inaczej było w tym przypadku. Szło to jak krew z nosa, ale malutkimi krokami dotarłem do etapu, w którym mogę Wam zaprezentować dalszą część prac.
Przechodząc zatem do meritum. Ostatni wpis zakończyłem informacją, że szukam warsztatu, który zrobi mi ładne otworki w profilach do zamocowania prowadnic. Warsztatu nie znalazłem, przynajmniej nie od razu. Spróbowałem zrobić takie otwory samodzielnie. Kupiłem odpowiednie wiertło, ale… bez stojaka na wiertarkę i imadła narobiłem sobie więcej szkód niż to warte. Wiertło skakało, otwory wyglądały jak wywiercone przez pseudomajstra po kilku głębszych. Trzeba było ratować sytuację. Znajomy ma znajomych, którzy mają znajomych, którzy… No… w skrócie, oddałem te otwory do poprawki profesjonalistom. Po odebraniu profili i przymierzeniu prowadnic okazało się, że muszę je jeszcze nieco poprawić pilniczkiem, ale było już bliżej niż dalej.

Trzeba to jeszcze jakoś przymocować: wiertarka w dłoń i jedziesz!
Następny w kolejce był silnik. Sam silnik (Nema17) kupiłem na naszym ulubionym portalu aukcyjnym, natomiast mocowanie do niego zamówiłem z aliexpress. W sumie kupię chyba odpowiedni profil aluminiowy i z niego zrobię mocowanie silnika – zawsze to troszkę lżej.



Dobra, silnik mamy z głowy. Teraz pasek… Znowu zakupy na aliexpress, Niestety pasek kupiłem za krótki, musiałem kupić nowy, dłuższy. Pasek o szerokości 6mm, zęby co 2mm. Nieco ponad 2m długości. Do tego łożysko zębate.

Sporo problemów miałem z przymocowaniem paska do wózka. Musiałem dopasować do siebie kilka części. Między innymi Śrubę 3/8″ do przykręcenia głowicy aparatu. Pierwsza blaszka, którą wykonałem na czas testu była OK, ale gdy przyszło mi przykręcać głowicę właściwą śrubą okazało się, że jest za mała. I nie mam miejsca ani na pasek, ani na śrubkę trzymającą mocowanie paska. Trzeba było wykonać nowy, dłuższy model.

Ostatecznie wygląda to tak:



Całość prezentuje się jak poniżej:
I to w zasadzie wszystko, jeśli chodzi o istotną mechanikę. Z kosmetyki zostało mi wykonanie nóżek, tudzież uchwytów do zamocowania slidera na statywach. Na obu końcach musiałbym jeszcze umieścić wyłączniki krańcowe (już zakupione) – jednak możliwe, że zmienię koncepcję na kontaktrony, wydaje się to być lepszą opcją biorąc pod uwagę ewentualny wpływ warunków atmosferycznych. Jednak na upartego mógłbym się obejść bez tych zabezpieczeń, przy zachowaniu ostrożności liczba kroków wyliczona jest tak by wózek dotarł do końca slidera i zatrzymał się tuż przed końcem.
W kolejnej części przedstawię swoje zmagania z elektroniką i kodem programu. Arduino jest wspaniałe!! Na razie działam na mało estetycznym prototypie a kod przejdzie jeszcze kilka modyfikacji. Ale już jestem w stanie ustalać liczbę przystanków na zdjęcia i czas na jaki slider ma się zatrzymać. Z pominięciem komputera a wykorzystując jedynie klawiaturę membranową i wyświetlacz alfanumeryczny.
To by było na tyle 🙂 do przeczytania w kolejnej części 😉
Time-lapse slider – cz. 2
22 października, 2021
Niniejszym wpisem rozpoczynam serię trzech lub czterech tekstów, w których opiszę swoje prace nad sliderem do wykonywania filmów time-lapse (poklatkowych) . Jak często będę aktualizował serię? Nie wiem, wszystko zależy od finansów, czasu i postępu prac 🙂
Czas zatem zacząć.
W poprzednim wpisie umieściłem filmik prezentujący głównie ruch gwiazd. Film jest w mojej ocenie GENIALNY! A jak wiadomo, jak człowiek popatrzy na takie dzieła ma ochotę samemu stworzyć coś, co chociaż w ułamku będzie tak piękne jak dzieło profesjonalistów.
Statyczne filmy time-lapse są warte uwagi, ale zawsze można zrobić to lepiej. Z całą pewnością taki film wywrze jeszcze lepsze wrażenie, jeśli wprawimy aparat w ruch. W przypadku fotografii gwiazd jest to o tyle trudniejsze, gdyż na czas wykonywania zdjęcia aparat musi być nieruchomo. Ale akurat to można ograć samym sterownikiem.
W sieci jest masa filmików, zdjęć oraz artykułów prezentujących konstrukcje domorosłych majsterkowiczów, często takich, które ocierają się o rozwiązania, jakich nie powstydziliby się komercyjni producenci takiego sprzętu. Warto czerpać z nich inspirację by nie wywarzać otwartych już drzwi i tym samym oszczędzić nieco czasu. Sam długo zastanawiałem się którą drogą pójść. Koncepcja zmieniała się kilkukrotnie.
- Do wykonania swojego slidera postanowiłem wykorzystać 2 rurki fi 16mm, po których będzie poruszał się wózek z aparatem. Rurki będą miały długość 1m. Pomniejszone o szerokość profili łączących i usztywniających rurki na początku i końcu slidera. Czyli na oko jakieś 4cm mniej.
- Wózek będzie się poruszał za pośrednictwem łożysk liniowych. Sama konstrukcja wózka opiera się na czarnej pleksii 5mm o rozmiarze 10cm x 15cm. Ciekawostką może być fakt, że łożyska liniowe przymocowałem do pleksii za pomocą uchwytów do rurek PCV.
- Całość będzie sterowana prawdopodobnie poprzez arduino (prawdopodobnie, gdyż nie ja będę pisał kod sterownika i nie wiem, czy wybór nie padnie na autorska elektronikę z Atmegą w roli głównej)
- Napęd to silnik krokowy oraz pasek zębaty napędowy (skubaństwo jest cholernie drogie, może wymyślę coś tańszego.
Na chwilę obecną na części wydałem około 46zł (+ ok 35zł koszty przesyłki – sporo 🙁 ). A tak to się prezentuje na kolejnych etapach:















Na tym kończę 1 część serii 😉 Szukam warsztatu, który będzie w stanie w kwadratowych profilach (zdjęcie wyżej) wywiercić eleganckie dziurki o średnicy 16mm.
Do przeczytania!
Time-lapse slider – cz. 1
22 lipca, 2021
Cisza, spokój, rozgwieżdżone niebo…
Takie warunki zazwyczaj towarzyszą mi podczas nocnych wypadów fotograficznych. Ostatnim kierunkiem były Bory Tucholskie. I to dopiero był szok! Myślałem, że wyjeżdżając za miasto uwalniam się od tego zgiełku i hałasu cywilizacji. Ale nie… Dopiero w Borach zrozumiałem co to znaczy spokój. Cisza totalna, nawet wiatr milczał. A do tego nade mną piękne, bezchmurne niebo. Warunki sprzyjające odpoczynkowi, odprężeniu i regeneracji sił.
Nocne zdjęcia, pomimo piękna jakie ze sobą niosą, nie są w stanie oddać tego, co się odczuwa na miejscu. Jak zatem utrwalić tak piękne okoliczności dla innych? Chyba najlepszym sposobem będzie film poklatkowy, popularnie nazywany time-lapsem. Postanowiłem zatem postawić pierwsze kroki w tym kierunku.
Od czego zacznę??
Może od pierwszej, krótkiej próby. W sumie, gdyby nie znajomy, ta próba odsunęłaby się w czasie. Ale nadarzyła się okazja na kolejny wypad w Bory, to czemu z niej nie skorzystać? Pierwszym celem jest krótki, 10 sekundowy klip, który będzie wymagał co najmniej 240 zdjęć (czy mój komputer da radę?) w ciągu 2 godzin. Jeśli to się uda, będę kombinował dalej, jeśli nie… to też będę kombinował ;-). W planach jest już slider do aparatu.
Aby pokazać jak piękne mogą być takie filmy zachęcam do obejrzenia poniższego, prawie czterominutowego filmu. Jeśli osiągnę chociaż 10% efektu – uznam to za sukces.
Miłego… 😉
*zdjęcie w nagłówku to klatka z powyższego filmu.


